Translate

piątek, 14 listopada 2014

Tadżykistan. Część czwarta: Przekraczanie blokady a sprawa ukraińska


 
  Na południowym - zachodzie Kirgistanu drogi z trzech przejść granicznych z Tadżykistanem i Chinami schodzą się w miejscowości Sary Tasz, łączą się w jedną i prowadzą dalej w głąb kraju. Jest to jedna jedyna droga, z której można skorzystać. I tą drogę właśnie zablokowano.  Krewni, znajomi i ziomkowie kirgiskiego polityka Achmatbeka Keldibekowa, którego wsadzono do więzienia za korupcję, rozstawili jurty, zrobili zasieki, usypali hałdy na drodze i domagali się jego uwolnienia. Zanim zamknięto pana Keldibekowa zdążył on zgromadzić spory majątek, z którego można było opłacić wstawiających się za nim ludzi i sprawić by nacisk na władze był większy. Protestujący mieli zapewnione wyżywienie, alkohol a wieczorem wystawiano telebim, na którym oglądano mecze Mistrzostw Świata. Byłby to całkiem przyjemny wiejski festyn, gdyby nie fakt, że odcięto od świata spory kawałek kraju a transport międzynarodowy praktycznie zamarł i protest każdego dnia przynosił straty kirgiskiej gospodarce.
  Wyjeżdżając z Kirgistanu wiedzieliśmy o blokadzie ale założyliśmy, że w ciągu dwóch tygodni, które planowaliśmy spędzić w Tadżykistanie, skończą się pieniądze i blokada zniknie. W Murgabie - ostatnim dużym mieście po stronie tadżyckiej dowiedzieliśmy się, że protest trwa ale turyści mogą liczyć na specjalne względy i blokadę można ominąć. Ruszyliśmy więc na północ z myślą, że będziemy martwić się na miejscu. Nie mieliśmy zresztą innego wyjścia bo innej drogi nie było.
  Trasa z Murgab na granicę kirgisko - tadżycką wiedzie przez prawie odludne tereny. W najwyższym punkcie na przełęczy Ak Baital osiąga wysokość 4655 m. n.p.m. Wzdłuż drogi ciągnie się surrealistyczny płot - tak zwana sistema- wybudowany jeszcze w czasach Związku Radzieckiego dla ochrony przed ewentualnymi nielegalnymi chińskimi emigrantami. Ciężko uwierzyć, by ktoś chciał uciekać do Związku Radzieckiego, do tego na wysokości ponad 3000 metrów ale nie takie absurdy powstawały w Kraju Rad.
  Jechaliśmy więc podziwiając góry i jedyną rzeczą, która wywoływała lekki niepokój był kompletny brak jakichkolwiek pojazdów jadących z naprzeciwka. Wzięty na stopa pasterz jaków, który do swojej wioski miał 40 kilometrów i czekał na okazję pośrodku niczego, powiedział, że jesteśmy pierwszym samochodem, który tego dnia jechał tą drogą. To też oczywiście nastroiło nas pozytywnie.
  Wioska, do której zawieźliśmy pasterza nazywa się Karakul i leży nad jeziorem o tej samej nazwie. Powstało ono w wyniku uderzenia meteorytu i jest jednym z najwyżej położonych na świecie; nie ma w nim praktycznie żadnego życia gdyż wody są zbyt słone. Wszystko wokół -  jezioro, wioska, ciągnący się kilometrami płot i okoliczne góry wyglądają nierzeczywiście. Jadąc tamtędy ma się wrażenie przebywania w innym świecie, na innej planecie. Gdyby nagle z jeziora wyszedł smok albo ufoludki w ogóle bym się nie zdziwiła - pasowałyby idealnie do okolicy. Przejście graniczne po stronie Tadżykistanu - Kyzyl Art - również jest lekko nierealne. Nieodłączne zeszyciki z rubryczkami zapełnia się w barakach stojących na 4200 m.n.p.m. a świat wokół wygląda jak scenografia do filmów science fiction, których akcja rozgrywa się na Marsie.
  Kirgiski posterunek leży już w bardziej przyjaznym dla człowieka miejscu - w niewielkiej dolinie, otoczony zielonymi górami. Tam dowiedzieliśmy się, że blokada trwa w najlepsze ale faktycznie turystów przepuszczają. Zaopatrzeni w krzepiące informacje zatrzymaliśmy się na nocleg w Sary Tasz - mieście gdzie zbiegają się wspomniane drogi z trzech przejść granicznych i mieście, które od ponad 3 tygodni było pozbawione dostaw z głębi kraju. Paliwo do naszego samochodu kupowaliśmy więc od pana, którego znał pan, którego polecił nam pan, którego poznaliśmy na stacji benzynowej, gdzie paliwa nie było. Ostatni pan z tego łańcuszka posiadał bowiem dwa tiry z dużymi pełnymi zbiornikami. To jest piękne w takich krajach jak Kirgistan - niby jest problem (nie ma paliwa) ale jak popyta się, pochodzi, podzwoni, poprosi nawet niekoniecznie zapłaci to problem znika. Wschód jest zdecydowanie bardziej ludzki.
  Kiedy tak przelewaliśmy paliwo z tira do wiadra z wiadra do naszego samochodu pojawiła się pani Asylby i złoty blask odbił się od plandeki tira - uśmiechnięta, przemiła staruszka poprosiła nas by ją podwieźć następnego dnia 40 kilometrów. Nie ma problemu, podwieziemy.
  Rano babcia Asylby, siedząc już wygodnie w naszym samochodzie, zapowiedziała, że jednak jedzie z nami do końca i pomoże nam przejechać blokadę bo ma tam krewnego. Jechaliśmy dłuższą chwilę i już zaczęliśmy wątpić czy blokada jeszcze trwa  ale  na szczęście nie rozczarowaliśmy - blokada była.
  Podzieliliśmy się na kilka grup operacyjnych. Jedna pilnowała samochodu i dezinformowała wroga, druga poszła sprawdzić możliwość objechania jurt naturalnie stworzonym objazdem a trzecia - reprezentacyjna składająca się z babci Asylby, mnie i ładnej jasnowłosej koleżanki poszła pertraktować w jurcie ze sztabem zezwolenie na przejazd. Już na wstępie dowiedziałyśmy się, że Polaków nie puszczają bo Polacy wspierają zachodnią Ukrainę. Ale przepuszczą nas jeśli zadzwonimy do polskiego ministra spraw zagranicznych i poinformujemy go, że jesteśmy zakładnikami. On ma potem skontaktować się z ministerstwem spraw zagranicznych w Kirgistanie a urzędnicy kirgiscy zadzwonić na blokadę i dopiero po umiędzynarodowieniu sprawy Keldibekowa będziemy mogli przejechać. Nie uwierzono w moje zapewnienia, że nie posiadam telefonu do ministra Sikorskiego. A deklaracja, że nie czuję się zakładnikiem sprawiła, że zaproponowano nam darmowe wyżywienie, napoje i obiecano wypuścić po 24 godzinach. Potem zaproponowano, że jeśli się zgodzę wydać za mąż za jednego z działaczy moją jasnowłosą koleżankę, reszta będzie mogła przejechać. Oczywiście zgodziłam się bo koleżanka swoje lata już ma i nie może wybrzydzać z ofertami małżeństwa ale z układu nic nie wyszło bo nagle wybuchło zamieszanie. Okazało się, że gdy my negocjowałyśmy ze sztabem pozostałe grupy operacyjne przedarły się przez niestrzeżone zasieki i przejechały przez blokadę. Ruszyłyśmy więc za naszym samochodem z babcią Asylby na czele, która wiodła nas przez barykady prawie jak Wolność z obrazu Delacroix. Podekscytowani, szczęśliwi i wolni, choć bez męża Kirgiza, ruszyliśmy w stronę Oszu. Była to nasza ostatnia przygoda podczas wyprawy do Tadżykistanu. 3 dni później Keldibekow zwrócił się do swoich popleczników o zaprzestanie protestu i droga po 27 dniach została otwarta.
  Choć blokady już nie ma i tak warto wybrać się do Tadżykistanu. Nigdzie indziej nie spotkałam tak dobrych, przyjaźnie nastawionych ludzi. Nigdzie indziej nie ma takich widoków jak w Pamirze. I nigdzie indziej picie herbaty nie daje tyle frajdy jak w tadżyckich czajchanach. Śpieszcie się jechać do Tadżykistanu bo takie miejsca i ludzie szybko odchodzą.   













sobota, 1 listopada 2014

Jak podrywają Jordańczycy

Przy okazji przeglądania zdjęć z letnio-jesiennych wyjazdów do Jordanii przypomniało mi się, w jaki sposób Jordańczycy próbowali mnie poderwać. Ponieważ to jak najbardziej wiedza potrzebna i interesująca postanowiłam się podzielić.
1. Mało finezyjnie:
- pod tą galabiją jestem nagi; wskoczę na swojego wielbłąda i przybędę gdziekolwiek będziesz
2. Nie do wyobrażenia:
- chciałbym zobaczyć jak pasiesz moje kozy
3. Facepalmowo:
- Mam na imię Lost bo I'm lost in your eyes
- I'm black, you are white - let's make coffee with milk
4.Typowo w Petrze:
- wiesz, mieszkam w jaskini
- jechałaś kiedyś na mule?
- chcesz spędzić noc pod niebem z milionem gwiazd
5. Najbardziej przekonująco:
- chcesz zobaczyć Mekkę? Zostaniesz moją żoną, wpiszę Cię do swojego paszportu, pojedziemy do Mekki a po powrocie się rozwiedziemy.

Ostatnią opcję chwilę rozważałam ponieważ całe moje podróżowanie upływa pod hasłem "Pojechać tam, gdzie nie było Michała". W Mekce na pewno nie był ale obawiałam się, że między Mekką a rozwodem trzeba by było wypełniać obowiązki małżeńskie. Gra jednak nie warta świeczki.


środa, 29 października 2014

Kraina złotego uśmiechu - podróż po Tadżykistanie. Część druga: W królestwie Sogdiany



Współczesny Tadżykistan administracyjnie dzieli się na trzy wilajety i jeden okręg autonomiczny. Północny wilajet nosi nazwę Sughd. Nazwa ta nawiązuje do przeszłości tych ziem, które kiedyś znajdowały się w królestwie Sogdiany i były zamieszkiwane przez Sogdyjczyków. Póki nie pojechałam do Tadżykistanu, nie miałam pojęcia o ich istnieniu. A tymczasem w VII i VIII wieku to Sogdyjczycy rządzili w Azji Środkowej - głównie pod względem gospodarczym i kulturalnym, ich język był taką środkowoazjatycką łaciną. Chińskie kroniki opisują ich jako znakomitych handlowców. Skupieni na zarabianiu pieniędzy nie zorganizowali nigdy wielkiego państwa - Sogdianę tworzył zlepek mniejszych i większych księstw, nad którymi zwierzchnictwo miała Marakanda czyli dzisiejsza Samarkanda. Księstwem, które sięgało najdalej na wschód był Pendżikent w dolinie rzeki Zerawszan - te właśnie tereny leżą dzisiaj w Tadżykistanie.
  Pierwszym naszym przystankiem był Chodżent - miasto położone nad Syr - Darią, którego historia liczy co najmniej 2500 lat. Jako pierwszy z wielkich zjawił się tu perski król Cyrus Wielki i założył miasto Cyropolis. Musiała to być dobra miejscówka bo tego samego zapragnął Aleksander Wielki i tak powstała Aleksandria Eschate (Kresowa). W czasach sowieckich kolejny wielki człowiek naznaczył historię miasta - nazywało się wtedy Leninabad. Dzisiaj Chodżent jest drugim pod względem wielkości miastem w Tadżykistanie, stolicą najbogatszego wilajetu. Kiedy w latach 90- tych trwała wojna domowa, Chodżent chciał odłączyć się od Tadżykistanu- nie byłoby to dużym problemem gdyż wystarczyłoby zablokować jedną jedyną drogę, która łączy północ kraju z centrum. Jest to kolejny przykład na bezsensowne wytyczenie granic bo geograficznie te tereny to Kotlina Fergańska więc chodżentczykom łatwiej dotrzeć do Samarkandy czy Oszu niż do Duszanbe. Niegdyś zresztą najłatwiejsza droga łącząca oba miasta wiodła przez tereny Uzbekistanu.
  Kolejny dzień poświęciliśmy na zwiedzanie Istarawszanu - niewielkiego miasteczka, w którym potwierdziły się moje przeczucia, że Tadżykistan to kraj dobrych ludzi. Kiedy zdezorientowani studiowaliśmy niedokładną mapę i zastanawialiśmy się jak dojść do błękitnej medresy zatrzymał się przy nas samochód a kierowca po zaznajomieniu się z naszą sytuacją powiedział, że nas chętnie podwiezie. Kiedy wracaliśmy do centrum, pół starego miasta pokazywało nam drogę, zapraszało na herbatę do domu, pozowało do wspólnych zdjęć, wyraziło ubolewanie, że nie przyjechaliśmy dzień wcześniej, bo wtedy wzięlibyśmy udział w weselu. Nie byli wcale nachalni - zaczepiali nas z czystej ciekawości i sympatii. Na lokalnym bazarze można było kupić oczywiście wszystko - mieszanina smaków, aromatów, smrodu i gwaru oszałamiała. A świecący złotym zębem sprzedawcy wciskali nam rożki z rodzynkami kiszmisz, z których słynie okolica. Zaopatrzeni w owoce i warzywa, które na pewno nie spełniały wymogów Unii Europejskiej ale smakowały słońcem i witaminami, wyruszyliśmy na południe.
  Wkrótce czekało nas pierwsze spotkanie z tadżycką policją. Rutynowe sprawdzanie dokumentów utknęło w martwym punkcie, gdy przystojny pan policjant zainteresował się moją blondwłosą koleżanką. Po ustaleniu, że jednak nie szuka męża, pozwolono nam odjechać. Każde kolejne spotkanie z służbami mundurowymi utwierdzało nas tylko w przekonaniu, że Tadżykistan to kraj idealny dla turystów, oczywiście obecność blondwłosej koleżanki na pewno w tym pomagała. I tak zatrzymanie zawsze kończyło się tak samo - gdy milicjant orientował się, że jesteśmy obcokrajowcami, życzył nam szerokiej drogi i nie chciał oglądać żadnych papierów.
  Droga, którą jechaliśmy do Pendżikentu była w fatalnym stanie, biegła czasami niebezpiecznie blisko przepaści a mijanki z ciężarówkami dostarczały niemałych emocji. Co jakiś czas wraki samochodów, które nie zmieściły się na drodze i leżały na zboczach doliny rzeki Zerawszan, wprowadzały lekki niepokój wśród członków ekipy. Postanowiliśmy więc zatrzymać się i znaleźć nocleg w mijanej wsi. Bez problemu wskazano nam wiejskie centrum kultury czyli czajchanę. Nasz gospodarz o wdzięcznym imieniu Dżuma czyli Piątek zaserwował nam kolację z ukraińską wódką twierdząc, że dla takich gości otwiera najlepszy alkohol jakim dysponuje.
  Następne dwa dni spędziliśmy eksplorując okolice Pendżikentu - niewielkiego miasteczka leżącego w pobliżu granicy z Uzbekistanem. To właśnie tu zachowały się ruiny stolicy jednego z sogdyjskich księstw, bardzo ważne dla badaczy, gdyż miasto upadło zanim stało się islamskie. Przepiękne freski, które tutaj odnaleziono, cieszą oczy odwiedzających petersburski Ermitaż i Muzeum Narodowe w Duszanbe. To, co można zobaczyć w samym Pendzikencie, to wymagający dużej wyobraźni przy zwiedzaniu, rozległy teren wykopalisk. Kilka kilometrów za miastem leży jedyny tadżycki materialny obiekt wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO - Sarazm - pozostałości niegdyś największego centrum metalurgicznego w Azji Środkowej, którego historia sięga 4 tysiąclecia p.n.e. Zwiedzanie tego miejsca to również spore wyzwanie dla wyobraźni.
  To, co cieszy oko bez żadnego wysiłku, to Góry Fańskie - pełne malowniczych jezior ukrytych wśród wysokich szczytów. Z jednej strony przemierzaliśmy t. zw. Szlak Siedmiu Jezior - droga biegła przez zapomniane przez Boga i ludzi wioski, gdzie czas się zatrzymał - wieśniacy chodzili w tradycyjnych strojach, uprawiali niewielkie poletka - tyle ile udało się wydrzeć górom i mieszkali w domach, które wyglądały jakby stały tu od wieków. Z drugiej strony - byliśmy nad jeziorem Iskanderkul, gdzie swoją daczę ma prezydent Emomali Rahmon i gdzie jest lądowisko dla helikopterów. Według legendy w pełnię księżyca po tafli jeziora spaceruje duch Aleksandra Wielkiego a na dnie mają być ukryte ogromne bogactwa, których nie zdążył przed śmiercią odesłać do Grecji.
  Zanim dotarliśmy do Duszanbe czekała nas jeszcze jedna atrakcja, na którą nie byliśmy przygotowani. Już przed samym wjazdem powinniśmy byli się zorientować a na pewno poczuć, że przejazd przez tunel Anzob to będzie niezapomniane przeżycie. Z czarnej otchłani wykutej w skałach, do której mieliśmy za chwilę wjechać, wydobywały się niewielkie kłęby dymu. W środku zrozumieliśmy, że mimo pracujących non stop wentylatorów, dym który widzieliśmy to spaliny. Coś poszło nie tak przy budowie. Zresztą nie tylko to. Wątłe oświetlenie nie wystarczało by zobaczyć drogę przed sobą, bardziej pomagały światła samochodów jadących przed nami. A nawierzchnia w tunelu może kiedyś i była - teraz zastąpiły ją wypełnione brudną wodą dziury. Poruszając się w ślimaczym tempie przez 5 kilometrów w kawalkadzie samochodów jadących wężykiem co jakiś czas widzieliśmy tajemnicze tunele odchodzące w bok góry i kilka ekip remontujących nie wiadomo co. Na usta cisnęło się: „jak Unia może na to pozwalać ?!”. 
W połowie drogi moja koleżanka przypomniała sobie, że czytała o tym miejscu - nazywane jest Tunelem Umarłych. Faktycznie tak mogła by wyglądać droga w otchłań, droga do Hadesu. Wydawałoby się, że tunel to pozostałość po czasach słusznie minionej władzy radzieckiej a jego obecny stan to wina lat zaniedbania. Tymczasem tunel ten otworzono w 2006 roku, wybudowali go irańscy robotnicy. W zasadzie ciągle budują a oficjalna data zakończenia projektu to marzec 2015. Trzeba się więc pośpieszyć żeby zobaczyć jak wygląda otchłań, sprawdzić czy faktycznie nie ma nogi i ogona. Ta otchłań nie poczeka.


















Kraina złotego uśmiechu - podróż po Tadżykistanie. Część pierwsza - krótki przewodnik przekraczania granic



   Mój znajomy, który bardzo dużo podróżuje, twierdzi, że Azja to kraina uśmiechu. Podróżując po krajach Azji Centralnej przekonałam się, że tam uśmiech ma złoty blask. Obdarzają nas nim pogranicznicy, sklepikarki, właściciele czajchan, młode, piękne dziewczęta, dzieci, staruszki, milicjanci. Prawie każdy szczyci się co najmniej jednym złotym zębem. Złoty blask nie ma wyłączności na płeć, wiek czy pozycję społeczną. Zalśni w prawie każdej sytuacji bo mieszkańcy Azji Centralnej bardzo często się uśmiechają. To jest to, co urzekło mnie w tamtych stronach - niezwykła otwartość i gościnność, której nie doświadczymy nigdzie indziej. Tam ciągle turysta to gość a nie chodzący portfel. Im więcej podróżuje tym bardziej cieszy mnie poznawanie ludzi a nie tylko oglądanie zabytków czy podziwianie krajobrazów. Niniejsza opowieść będzie zatem o mieszkańcach Tadżykistanu bo to oni skradli moje serce i pozostawili w niemijającym zachwycie.

  Do Tadżykistanu wyruszyliśmy z Osz - miasta położonego na południu Kirgistanu w Dolinie Fergańskiej. Historia miasta sięga 3000 lat, rosną tu najsmaczniejsze kirgiskie arbuzy, melony i czereśnie; na górze Salomona (Sulejmana), która dominuje nad miastem, można się wyleczyć w świętych miejscach i przy pomocy lokalnego szamana z bezpłodności, nerwobóli i ślepoty; przez Osz przechodzą ogromne ilości narkotyków przemycanych z Afganistanu na Zachód i do Rosji. Miasto pojawia się w mediach również z powodu zamieszek na tle etnicznym, które wybuchają co jakiś czas pomiędzy Uzbekami i Kirgizami. Bo tak towarzysz Stalin podzielił tutejszy świat, że po upadku Związku Radzieckiego nijak nie dało się wyprostować zagmatwanych granic i dojść do porozumienia z sąsiadami. Wystarczy spojrzeć na mapę okolicy by wiedzieć, że zasada „dziel i rządź” została tu znakomicie wykorzystana. Możliwym jest też wariant z suto zakrapianą imprezą na Kremlu przy wyznaczaniu granic bo wyglądają one tak jakby pijany człowiek trzymał ołówek przy ich wykreślaniu. W rzeczywistości jadąc na południowy zachód od Oszu w stronę granicy z Tadżykistanem trzeba nieustannie wpatrywać się w znaki by prosty odcinek drogi nie zaprowadził nas do uzbeckiej enklawy, do której wjechać nam nie wolno, bo nie mamy wizy. Prosta droga jest zdradliwa, należy ufać tym wijącym się i zakręcającym w najmniej spodziewanych momentach. Drogi w Związku Radzieckim nie znały granic a po jego upadku musiały zagarnąć kawałki gór i stepów żeby połączyć miasta i wioski tego samego kraju. Tak właśnie wygląda droga z Osz do Batken, która zaprowadziła nas na granicę z Tadżykistanem.
  Pierwsze spotkanie z Tadżykistanem i już wiedziałam, że to miejsce dla ludzi. Sympatyczny pan paszportowy zaprosił mnie do kanciapy, żeby móc zarejestrować nasz wjazd. W kanciapie było tylko jedno biurko i jedno krzesło więc zostałam posadzona na łóżku bez materaca, prosto na wystających sprężynach. Ponieważ system komputerowy jeszcze na tadżyckie posterunki nie dotarł, pan wypełniał pieczołowicie w zeszycie własnoręcznie wykreślone rubryczki. Zeszyty te potem odsyłane są do Duszanbe i wyobrażam sobie, że w jakimś ogromnym gmachu sztab urzędników sprawdza słupek za słupkiem czy wszystko się zgadza. Porównują zeszyty ze wszystkich posterunków granicznych i postów na drodze by móc wychwycić nieprawidłowości. A ponieważ to wszystko zajmuje mnóstwo czasu to nieprawidłowości się dezaktualizują i okazuje się, że w Tadżykistanie wykroczeń nie ma. W tym tajemniczym budynku muszą stać rzędy regałów wypełnionych po sufity zeszytami; tony makulatury, które dają pracę tysiącom ludzi w całym kraju, dzięki czemu spadają wskaźniki bezrobocia.
  A tymczasem przez granicę przebiegło stadko gęsi. Na moją uwagę, że właśnie doszło do nielegalnego przekroczenia granicy, pan paszportowy uśmiechnął się i złoty blask wypełnił kanciapę. Okazało się, że stadko należy do pograniczników - pełniąc służbę daleko od domów musieli zadbać o swój wikt. Na pożegnanie od panów paszportowych dostałam morele - żebym poznała smak tadżyckiego słońca. I te morele uśpiły moją czujność - nie dostałam jeszcze jednej jak zawsze bardzo ważnej karteczki, za której brak musiałam zapłacić przy wyjeździe z Tadżykistanu.
  W kolejnej budce urzędnik poinformował nas, że samochód wjeżdżający z Kirgistanu musi być obowiązkowo poddany dezynfekcji. Ja to rozumiem - widziałam już na granicy turecko - bułgarskiej i albańsko - czarnogórskiej rowki z brudną cieczą, która ma powstrzymać obce bakterie, przed podstępnym przeniknięciem na oponach na drugą stronę. Oczywistym jest, że bakterie mają świadomość istnienia granic. I oczywistym jest, że dezynfekcje kosztują - ja to rozumiem. Tadżycka kosztowała 10 dolarów i kończyła się wystawieniem dokumentu. Na moje pytanie czy idziemy dezynfekować, pan tylko uśmiechnął się i złoty blask zalał kanciapę: „Nie nada”, kwitek wystarczy do powstrzymania bakterii.
  W kolejnej budce kolejny urzędnik poinformował mnie, że musi wystawić mi papierek (do dziś nie wiem za co) ale niewystawienie kosztuje mniej niż wystawienie - kolejne 10 dolarów. Wiadomym jest, że na granicach się płaci - trzeba mieć na paszę dla gęsi i opryski na morele. Ludzkie to takie i ja to rozumiem.
  W ostatniej budce też się płaciło ale była to opłata z pokwitowaniem do pokazania przy opuszczaniu Tadżykistanu - władzy centralnej też się coś należy. Sympatyczni panowie celnicy powiedzieli, że jeśli znajdę sobie męża w Tadżykistanie, nie będę musiała za nic płacić. A znalezienie męża to żaden problem - na samej granicy jest kilku kawalerów i mogę sobie wybrać. Tadżykistan spodobał mi się jeszcze bardziej po tej propozycji - ostatnia budka, ostatnie opłaty w dolarach i stał przed nami otworem. Szykowaliśmy się na wspaniałą przygodę i się nie pomyliliśmy.

wtorek, 29 lipca 2014

Zatrzymuje się pan pod szkołą?

Marszrutka na trasie Medyka - Przemyśl. Starsza pani siada obok kierowcy i zapytuje: Zatrzymuje się pan przy szkole? Kierowca nic. Starsza pani: Zatrzymuje się pan przy szkole? Kierowca nic.
Jedziemy, jedziemy, jedziemy. Wjeżdżamy do Przemyśla, kierowca parkuje przy szkole i patrzy oczekująco na starszą panią. Starsza pani patrzy na niego. Kierowca na starszą panią. Napięcie sięga zenitu.
Kierowca nie wytrzymuje i pyta: Wysiada pani?!
Starsza pani: Nie, tak tylko pytałam.