Współczesny
Tadżykistan administracyjnie dzieli się na trzy wilajety i jeden okręg
autonomiczny. Północny wilajet nosi nazwę Sughd. Nazwa ta nawiązuje do
przeszłości tych ziem, które kiedyś znajdowały się w królestwie Sogdiany i były
zamieszkiwane przez Sogdyjczyków. Póki nie pojechałam do Tadżykistanu, nie miałam
pojęcia o ich istnieniu. A tymczasem w VII i VIII wieku to Sogdyjczycy rządzili
w Azji Środkowej - głównie pod względem gospodarczym i kulturalnym, ich język
był taką środkowoazjatycką łaciną. Chińskie kroniki opisują ich jako
znakomitych handlowców. Skupieni na zarabianiu pieniędzy nie zorganizowali
nigdy wielkiego państwa - Sogdianę tworzył zlepek mniejszych i większych
księstw, nad którymi zwierzchnictwo miała Marakanda czyli dzisiejsza
Samarkanda. Księstwem, które sięgało najdalej na wschód był Pendżikent w
dolinie rzeki Zerawszan - te właśnie tereny leżą dzisiaj w Tadżykistanie.
Pierwszym naszym przystankiem był Chodżent - miasto
położone nad Syr - Darią, którego historia liczy co najmniej 2500 lat. Jako
pierwszy z wielkich zjawił się tu perski król Cyrus Wielki i założył miasto Cyropolis.
Musiała to być dobra miejscówka bo tego samego zapragnął Aleksander Wielki i
tak powstała Aleksandria Eschate (Kresowa). W czasach sowieckich kolejny wielki
człowiek naznaczył historię miasta - nazywało się wtedy Leninabad. Dzisiaj
Chodżent jest drugim pod względem wielkości miastem w Tadżykistanie, stolicą
najbogatszego wilajetu. Kiedy w latach 90- tych trwała wojna domowa, Chodżent
chciał odłączyć się od Tadżykistanu- nie byłoby to dużym problemem gdyż
wystarczyłoby zablokować jedną jedyną drogę, która łączy północ kraju z
centrum. Jest to kolejny przykład na bezsensowne wytyczenie granic bo
geograficznie te tereny to Kotlina Fergańska więc chodżentczykom łatwiej
dotrzeć do Samarkandy czy Oszu niż do Duszanbe. Niegdyś zresztą najłatwiejsza
droga łącząca oba miasta wiodła przez tereny Uzbekistanu.
Kolejny dzień poświęciliśmy na zwiedzanie
Istarawszanu - niewielkiego miasteczka, w którym potwierdziły się moje
przeczucia, że Tadżykistan to kraj dobrych ludzi. Kiedy zdezorientowani
studiowaliśmy niedokładną mapę i zastanawialiśmy się jak dojść do błękitnej
medresy zatrzymał się przy nas samochód a kierowca po zaznajomieniu się z naszą
sytuacją powiedział, że nas chętnie podwiezie. Kiedy wracaliśmy do centrum, pół
starego miasta pokazywało nam drogę, zapraszało na herbatę do domu, pozowało do
wspólnych zdjęć, wyraziło ubolewanie, że nie przyjechaliśmy dzień wcześniej, bo
wtedy wzięlibyśmy udział w weselu. Nie byli wcale nachalni - zaczepiali nas z
czystej ciekawości i sympatii. Na lokalnym bazarze można było kupić oczywiście wszystko
- mieszanina smaków, aromatów, smrodu i gwaru oszałamiała. A świecący złotym
zębem sprzedawcy wciskali nam rożki z rodzynkami kiszmisz, z których słynie
okolica. Zaopatrzeni w owoce i warzywa, które na pewno nie spełniały wymogów
Unii Europejskiej ale smakowały słońcem i witaminami, wyruszyliśmy na południe.
Wkrótce czekało nas pierwsze spotkanie z
tadżycką policją. Rutynowe sprawdzanie dokumentów utknęło w martwym punkcie,
gdy przystojny pan policjant zainteresował się moją blondwłosą koleżanką. Po
ustaleniu, że jednak nie szuka męża, pozwolono nam odjechać. Każde kolejne
spotkanie z służbami mundurowymi utwierdzało nas tylko w przekonaniu, że
Tadżykistan to kraj idealny dla turystów, oczywiście obecność blondwłosej
koleżanki na pewno w tym pomagała. I tak zatrzymanie zawsze kończyło się tak
samo - gdy milicjant orientował się, że jesteśmy obcokrajowcami, życzył nam
szerokiej drogi i nie chciał oglądać żadnych papierów.
Droga, którą jechaliśmy do Pendżikentu była w
fatalnym stanie, biegła czasami niebezpiecznie blisko przepaści a mijanki z
ciężarówkami dostarczały niemałych emocji. Co jakiś czas wraki samochodów,
które nie zmieściły się na drodze i leżały na zboczach doliny rzeki Zerawszan, wprowadzały
lekki niepokój wśród członków ekipy. Postanowiliśmy więc zatrzymać się i
znaleźć nocleg w mijanej wsi. Bez problemu wskazano nam wiejskie centrum
kultury czyli czajchanę. Nasz gospodarz o wdzięcznym imieniu Dżuma czyli Piątek
zaserwował nam kolację z ukraińską wódką twierdząc, że dla takich gości otwiera
najlepszy alkohol jakim dysponuje.
Następne dwa dni spędziliśmy eksplorując
okolice Pendżikentu - niewielkiego miasteczka leżącego w pobliżu granicy z
Uzbekistanem. To właśnie tu zachowały się ruiny stolicy jednego z sogdyjskich
księstw, bardzo ważne dla badaczy, gdyż miasto upadło zanim stało się
islamskie. Przepiękne freski, które tutaj odnaleziono, cieszą oczy
odwiedzających petersburski Ermitaż i Muzeum Narodowe w Duszanbe. To, co można
zobaczyć w samym Pendzikencie, to wymagający dużej wyobraźni przy zwiedzaniu,
rozległy teren wykopalisk. Kilka kilometrów za miastem leży jedyny tadżycki
materialny obiekt wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO - Sarazm -
pozostałości niegdyś największego centrum metalurgicznego w Azji Środkowej, którego
historia sięga 4 tysiąclecia p.n.e. Zwiedzanie tego miejsca to również spore
wyzwanie dla wyobraźni.
To, co cieszy oko bez żadnego wysiłku, to
Góry Fańskie - pełne malowniczych jezior ukrytych wśród wysokich szczytów. Z
jednej strony przemierzaliśmy t. zw. Szlak Siedmiu Jezior - droga biegła przez
zapomniane przez Boga i ludzi wioski, gdzie czas się zatrzymał - wieśniacy
chodzili w tradycyjnych strojach, uprawiali niewielkie poletka - tyle ile udało
się wydrzeć górom i mieszkali w domach, które wyglądały jakby stały tu od
wieków. Z drugiej strony - byliśmy nad jeziorem Iskanderkul, gdzie swoją daczę
ma prezydent Emomali Rahmon i gdzie jest lądowisko dla helikopterów. Według
legendy w pełnię księżyca po tafli jeziora spaceruje duch Aleksandra Wielkiego
a na dnie mają być ukryte ogromne bogactwa, których nie zdążył przed śmiercią
odesłać do Grecji.
Zanim dotarliśmy do Duszanbe czekała nas
jeszcze jedna atrakcja, na którą nie byliśmy przygotowani. Już przed samym
wjazdem powinniśmy byli się zorientować a na pewno poczuć, że przejazd przez
tunel Anzob to będzie niezapomniane przeżycie. Z czarnej otchłani wykutej w
skałach, do której mieliśmy za chwilę wjechać, wydobywały się niewielkie kłęby
dymu. W środku zrozumieliśmy, że mimo pracujących non stop wentylatorów, dym
który widzieliśmy to spaliny. Coś poszło nie tak przy budowie. Zresztą nie
tylko to. Wątłe oświetlenie nie wystarczało by zobaczyć drogę przed sobą,
bardziej pomagały światła samochodów jadących przed nami. A nawierzchnia w tunelu
może kiedyś i była - teraz zastąpiły ją wypełnione brudną wodą dziury.
Poruszając się w ślimaczym tempie przez 5 kilometrów w kawalkadzie samochodów
jadących wężykiem co jakiś czas widzieliśmy tajemnicze tunele odchodzące w bok
góry i kilka ekip remontujących nie wiadomo co. Na usta cisnęło się: „jak Unia
może na to pozwalać ?!”.
W połowie drogi
moja koleżanka przypomniała sobie, że czytała o tym miejscu - nazywane jest
Tunelem Umarłych. Faktycznie tak mogła by wyglądać droga w otchłań, droga do Hadesu.
Wydawałoby się, że tunel to pozostałość po czasach słusznie minionej władzy
radzieckiej a jego obecny stan to wina lat zaniedbania. Tymczasem tunel ten
otworzono w 2006 roku, wybudowali go irańscy robotnicy. W zasadzie ciągle
budują a oficjalna data zakończenia projektu to marzec 2015. Trzeba się więc
pośpieszyć żeby zobaczyć jak wygląda otchłań, sprawdzić czy faktycznie nie ma
nogi i ogona. Ta otchłań nie poczeka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz