Mój znajomy, który bardzo dużo podróżuje,
twierdzi, że Azja to kraina uśmiechu. Podróżując po krajach Azji Centralnej przekonałam
się, że tam uśmiech ma złoty blask. Obdarzają nas nim pogranicznicy,
sklepikarki, właściciele czajchan, młode, piękne dziewczęta, dzieci, staruszki,
milicjanci. Prawie każdy szczyci się co najmniej jednym złotym zębem. Złoty
blask nie ma wyłączności na płeć, wiek czy pozycję społeczną. Zalśni w prawie
każdej sytuacji bo mieszkańcy Azji Centralnej bardzo często się uśmiechają. To
jest to, co urzekło mnie w tamtych stronach - niezwykła otwartość i gościnność,
której nie doświadczymy nigdzie indziej. Tam ciągle turysta to gość a nie
chodzący portfel. Im więcej podróżuje tym bardziej cieszy mnie poznawanie ludzi
a nie tylko oglądanie zabytków czy podziwianie krajobrazów. Niniejsza opowieść
będzie zatem o mieszkańcach Tadżykistanu bo to oni skradli moje serce i
pozostawili w niemijającym zachwycie.
Do Tadżykistanu wyruszyliśmy z Osz - miasta położonego na południu Kirgistanu w Dolinie Fergańskiej. Historia miasta sięga 3000 lat, rosną tu najsmaczniejsze kirgiskie arbuzy, melony i czereśnie; na górze Salomona (Sulejmana), która dominuje nad miastem, można się wyleczyć w świętych miejscach i przy pomocy lokalnego szamana z bezpłodności, nerwobóli i ślepoty; przez Osz przechodzą ogromne ilości narkotyków przemycanych z Afganistanu na Zachód i do Rosji. Miasto pojawia się w mediach również z powodu zamieszek na tle etnicznym, które wybuchają co jakiś czas pomiędzy Uzbekami i Kirgizami. Bo tak towarzysz Stalin podzielił tutejszy świat, że po upadku Związku Radzieckiego nijak nie dało się wyprostować zagmatwanych granic i dojść do porozumienia z sąsiadami. Wystarczy spojrzeć na mapę okolicy by wiedzieć, że zasada „dziel i rządź” została tu znakomicie wykorzystana. Możliwym jest też wariant z suto zakrapianą imprezą na Kremlu przy wyznaczaniu granic bo wyglądają one tak jakby pijany człowiek trzymał ołówek przy ich wykreślaniu. W rzeczywistości jadąc na południowy zachód od Oszu w stronę granicy z Tadżykistanem trzeba nieustannie wpatrywać się w znaki by prosty odcinek drogi nie zaprowadził nas do uzbeckiej enklawy, do której wjechać nam nie wolno, bo nie mamy wizy. Prosta droga jest zdradliwa, należy ufać tym wijącym się i zakręcającym w najmniej spodziewanych momentach. Drogi w Związku Radzieckim nie znały granic a po jego upadku musiały zagarnąć kawałki gór i stepów żeby połączyć miasta i wioski tego samego kraju. Tak właśnie wygląda droga z Osz do Batken, która zaprowadziła nas na granicę z Tadżykistanem.
Pierwsze spotkanie z Tadżykistanem i już
wiedziałam, że to miejsce dla ludzi. Sympatyczny pan paszportowy zaprosił mnie
do kanciapy, żeby móc zarejestrować nasz wjazd. W kanciapie było tylko jedno
biurko i jedno krzesło więc zostałam posadzona na łóżku bez materaca, prosto na
wystających sprężynach. Ponieważ system komputerowy jeszcze na tadżyckie
posterunki nie dotarł, pan wypełniał pieczołowicie w zeszycie własnoręcznie
wykreślone rubryczki. Zeszyty te potem odsyłane są do Duszanbe i wyobrażam
sobie, że w jakimś ogromnym gmachu sztab urzędników sprawdza słupek za słupkiem
czy wszystko się zgadza. Porównują zeszyty ze wszystkich posterunków
granicznych i postów na drodze by móc wychwycić nieprawidłowości. A ponieważ to
wszystko zajmuje mnóstwo czasu to nieprawidłowości się dezaktualizują i okazuje
się, że w Tadżykistanie wykroczeń nie ma. W tym tajemniczym budynku muszą stać rzędy
regałów wypełnionych po sufity zeszytami; tony makulatury, które dają pracę
tysiącom ludzi w całym kraju, dzięki czemu spadają wskaźniki bezrobocia.
A tymczasem przez granicę przebiegło stadko
gęsi. Na moją uwagę, że właśnie doszło do nielegalnego przekroczenia granicy,
pan paszportowy uśmiechnął się i złoty blask wypełnił kanciapę. Okazało się, że
stadko należy do pograniczników - pełniąc służbę daleko od domów musieli zadbać
o swój wikt. Na pożegnanie od panów paszportowych dostałam morele - żebym
poznała smak tadżyckiego słońca. I te morele uśpiły moją czujność - nie
dostałam jeszcze jednej jak zawsze bardzo ważnej karteczki, za której brak
musiałam zapłacić przy wyjeździe z Tadżykistanu.
W kolejnej budce urzędnik poinformował nas,
że samochód wjeżdżający z Kirgistanu musi być obowiązkowo poddany dezynfekcji. Ja
to rozumiem - widziałam już na granicy turecko - bułgarskiej i albańsko -
czarnogórskiej rowki z brudną cieczą, która ma powstrzymać obce bakterie, przed
podstępnym przeniknięciem na oponach na drugą stronę. Oczywistym jest, że
bakterie mają świadomość istnienia granic. I oczywistym jest, że dezynfekcje
kosztują - ja to rozumiem. Tadżycka kosztowała 10 dolarów i kończyła się
wystawieniem dokumentu. Na moje pytanie czy idziemy dezynfekować, pan tylko
uśmiechnął się i złoty blask zalał kanciapę: „Nie nada”, kwitek wystarczy do
powstrzymania bakterii.
W kolejnej budce kolejny urzędnik
poinformował mnie, że musi wystawić mi papierek (do dziś nie wiem za co) ale
niewystawienie kosztuje mniej niż wystawienie - kolejne 10 dolarów. Wiadomym
jest, że na granicach się płaci - trzeba mieć na paszę dla gęsi i opryski na
morele. Ludzkie to takie i ja to rozumiem.
W ostatniej budce też się płaciło ale była to
opłata z pokwitowaniem do pokazania przy opuszczaniu Tadżykistanu - władzy
centralnej też się coś należy. Sympatyczni panowie celnicy powiedzieli, że
jeśli znajdę sobie męża w Tadżykistanie, nie będę musiała za nic płacić. A
znalezienie męża to żaden problem - na samej granicy jest kilku kawalerów i
mogę sobie wybrać. Tadżykistan spodobał mi się jeszcze bardziej po tej
propozycji - ostatnia budka, ostatnie opłaty w dolarach i stał przed nami
otworem. Szykowaliśmy się na wspaniałą przygodę i się nie pomyliliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz