Translate

środa, 29 października 2014

Kraina złotego uśmiechu - podróż po Tadżykistanie. Część druga: W królestwie Sogdiany



Współczesny Tadżykistan administracyjnie dzieli się na trzy wilajety i jeden okręg autonomiczny. Północny wilajet nosi nazwę Sughd. Nazwa ta nawiązuje do przeszłości tych ziem, które kiedyś znajdowały się w królestwie Sogdiany i były zamieszkiwane przez Sogdyjczyków. Póki nie pojechałam do Tadżykistanu, nie miałam pojęcia o ich istnieniu. A tymczasem w VII i VIII wieku to Sogdyjczycy rządzili w Azji Środkowej - głównie pod względem gospodarczym i kulturalnym, ich język był taką środkowoazjatycką łaciną. Chińskie kroniki opisują ich jako znakomitych handlowców. Skupieni na zarabianiu pieniędzy nie zorganizowali nigdy wielkiego państwa - Sogdianę tworzył zlepek mniejszych i większych księstw, nad którymi zwierzchnictwo miała Marakanda czyli dzisiejsza Samarkanda. Księstwem, które sięgało najdalej na wschód był Pendżikent w dolinie rzeki Zerawszan - te właśnie tereny leżą dzisiaj w Tadżykistanie.
  Pierwszym naszym przystankiem był Chodżent - miasto położone nad Syr - Darią, którego historia liczy co najmniej 2500 lat. Jako pierwszy z wielkich zjawił się tu perski król Cyrus Wielki i założył miasto Cyropolis. Musiała to być dobra miejscówka bo tego samego zapragnął Aleksander Wielki i tak powstała Aleksandria Eschate (Kresowa). W czasach sowieckich kolejny wielki człowiek naznaczył historię miasta - nazywało się wtedy Leninabad. Dzisiaj Chodżent jest drugim pod względem wielkości miastem w Tadżykistanie, stolicą najbogatszego wilajetu. Kiedy w latach 90- tych trwała wojna domowa, Chodżent chciał odłączyć się od Tadżykistanu- nie byłoby to dużym problemem gdyż wystarczyłoby zablokować jedną jedyną drogę, która łączy północ kraju z centrum. Jest to kolejny przykład na bezsensowne wytyczenie granic bo geograficznie te tereny to Kotlina Fergańska więc chodżentczykom łatwiej dotrzeć do Samarkandy czy Oszu niż do Duszanbe. Niegdyś zresztą najłatwiejsza droga łącząca oba miasta wiodła przez tereny Uzbekistanu.
  Kolejny dzień poświęciliśmy na zwiedzanie Istarawszanu - niewielkiego miasteczka, w którym potwierdziły się moje przeczucia, że Tadżykistan to kraj dobrych ludzi. Kiedy zdezorientowani studiowaliśmy niedokładną mapę i zastanawialiśmy się jak dojść do błękitnej medresy zatrzymał się przy nas samochód a kierowca po zaznajomieniu się z naszą sytuacją powiedział, że nas chętnie podwiezie. Kiedy wracaliśmy do centrum, pół starego miasta pokazywało nam drogę, zapraszało na herbatę do domu, pozowało do wspólnych zdjęć, wyraziło ubolewanie, że nie przyjechaliśmy dzień wcześniej, bo wtedy wzięlibyśmy udział w weselu. Nie byli wcale nachalni - zaczepiali nas z czystej ciekawości i sympatii. Na lokalnym bazarze można było kupić oczywiście wszystko - mieszanina smaków, aromatów, smrodu i gwaru oszałamiała. A świecący złotym zębem sprzedawcy wciskali nam rożki z rodzynkami kiszmisz, z których słynie okolica. Zaopatrzeni w owoce i warzywa, które na pewno nie spełniały wymogów Unii Europejskiej ale smakowały słońcem i witaminami, wyruszyliśmy na południe.
  Wkrótce czekało nas pierwsze spotkanie z tadżycką policją. Rutynowe sprawdzanie dokumentów utknęło w martwym punkcie, gdy przystojny pan policjant zainteresował się moją blondwłosą koleżanką. Po ustaleniu, że jednak nie szuka męża, pozwolono nam odjechać. Każde kolejne spotkanie z służbami mundurowymi utwierdzało nas tylko w przekonaniu, że Tadżykistan to kraj idealny dla turystów, oczywiście obecność blondwłosej koleżanki na pewno w tym pomagała. I tak zatrzymanie zawsze kończyło się tak samo - gdy milicjant orientował się, że jesteśmy obcokrajowcami, życzył nam szerokiej drogi i nie chciał oglądać żadnych papierów.
  Droga, którą jechaliśmy do Pendżikentu była w fatalnym stanie, biegła czasami niebezpiecznie blisko przepaści a mijanki z ciężarówkami dostarczały niemałych emocji. Co jakiś czas wraki samochodów, które nie zmieściły się na drodze i leżały na zboczach doliny rzeki Zerawszan, wprowadzały lekki niepokój wśród członków ekipy. Postanowiliśmy więc zatrzymać się i znaleźć nocleg w mijanej wsi. Bez problemu wskazano nam wiejskie centrum kultury czyli czajchanę. Nasz gospodarz o wdzięcznym imieniu Dżuma czyli Piątek zaserwował nam kolację z ukraińską wódką twierdząc, że dla takich gości otwiera najlepszy alkohol jakim dysponuje.
  Następne dwa dni spędziliśmy eksplorując okolice Pendżikentu - niewielkiego miasteczka leżącego w pobliżu granicy z Uzbekistanem. To właśnie tu zachowały się ruiny stolicy jednego z sogdyjskich księstw, bardzo ważne dla badaczy, gdyż miasto upadło zanim stało się islamskie. Przepiękne freski, które tutaj odnaleziono, cieszą oczy odwiedzających petersburski Ermitaż i Muzeum Narodowe w Duszanbe. To, co można zobaczyć w samym Pendzikencie, to wymagający dużej wyobraźni przy zwiedzaniu, rozległy teren wykopalisk. Kilka kilometrów za miastem leży jedyny tadżycki materialny obiekt wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO - Sarazm - pozostałości niegdyś największego centrum metalurgicznego w Azji Środkowej, którego historia sięga 4 tysiąclecia p.n.e. Zwiedzanie tego miejsca to również spore wyzwanie dla wyobraźni.
  To, co cieszy oko bez żadnego wysiłku, to Góry Fańskie - pełne malowniczych jezior ukrytych wśród wysokich szczytów. Z jednej strony przemierzaliśmy t. zw. Szlak Siedmiu Jezior - droga biegła przez zapomniane przez Boga i ludzi wioski, gdzie czas się zatrzymał - wieśniacy chodzili w tradycyjnych strojach, uprawiali niewielkie poletka - tyle ile udało się wydrzeć górom i mieszkali w domach, które wyglądały jakby stały tu od wieków. Z drugiej strony - byliśmy nad jeziorem Iskanderkul, gdzie swoją daczę ma prezydent Emomali Rahmon i gdzie jest lądowisko dla helikopterów. Według legendy w pełnię księżyca po tafli jeziora spaceruje duch Aleksandra Wielkiego a na dnie mają być ukryte ogromne bogactwa, których nie zdążył przed śmiercią odesłać do Grecji.
  Zanim dotarliśmy do Duszanbe czekała nas jeszcze jedna atrakcja, na którą nie byliśmy przygotowani. Już przed samym wjazdem powinniśmy byli się zorientować a na pewno poczuć, że przejazd przez tunel Anzob to będzie niezapomniane przeżycie. Z czarnej otchłani wykutej w skałach, do której mieliśmy za chwilę wjechać, wydobywały się niewielkie kłęby dymu. W środku zrozumieliśmy, że mimo pracujących non stop wentylatorów, dym który widzieliśmy to spaliny. Coś poszło nie tak przy budowie. Zresztą nie tylko to. Wątłe oświetlenie nie wystarczało by zobaczyć drogę przed sobą, bardziej pomagały światła samochodów jadących przed nami. A nawierzchnia w tunelu może kiedyś i była - teraz zastąpiły ją wypełnione brudną wodą dziury. Poruszając się w ślimaczym tempie przez 5 kilometrów w kawalkadzie samochodów jadących wężykiem co jakiś czas widzieliśmy tajemnicze tunele odchodzące w bok góry i kilka ekip remontujących nie wiadomo co. Na usta cisnęło się: „jak Unia może na to pozwalać ?!”. 
W połowie drogi moja koleżanka przypomniała sobie, że czytała o tym miejscu - nazywane jest Tunelem Umarłych. Faktycznie tak mogła by wyglądać droga w otchłań, droga do Hadesu. Wydawałoby się, że tunel to pozostałość po czasach słusznie minionej władzy radzieckiej a jego obecny stan to wina lat zaniedbania. Tymczasem tunel ten otworzono w 2006 roku, wybudowali go irańscy robotnicy. W zasadzie ciągle budują a oficjalna data zakończenia projektu to marzec 2015. Trzeba się więc pośpieszyć żeby zobaczyć jak wygląda otchłań, sprawdzić czy faktycznie nie ma nogi i ogona. Ta otchłań nie poczeka.


















Kraina złotego uśmiechu - podróż po Tadżykistanie. Część pierwsza - krótki przewodnik przekraczania granic



   Mój znajomy, który bardzo dużo podróżuje, twierdzi, że Azja to kraina uśmiechu. Podróżując po krajach Azji Centralnej przekonałam się, że tam uśmiech ma złoty blask. Obdarzają nas nim pogranicznicy, sklepikarki, właściciele czajchan, młode, piękne dziewczęta, dzieci, staruszki, milicjanci. Prawie każdy szczyci się co najmniej jednym złotym zębem. Złoty blask nie ma wyłączności na płeć, wiek czy pozycję społeczną. Zalśni w prawie każdej sytuacji bo mieszkańcy Azji Centralnej bardzo często się uśmiechają. To jest to, co urzekło mnie w tamtych stronach - niezwykła otwartość i gościnność, której nie doświadczymy nigdzie indziej. Tam ciągle turysta to gość a nie chodzący portfel. Im więcej podróżuje tym bardziej cieszy mnie poznawanie ludzi a nie tylko oglądanie zabytków czy podziwianie krajobrazów. Niniejsza opowieść będzie zatem o mieszkańcach Tadżykistanu bo to oni skradli moje serce i pozostawili w niemijającym zachwycie.

  Do Tadżykistanu wyruszyliśmy z Osz - miasta położonego na południu Kirgistanu w Dolinie Fergańskiej. Historia miasta sięga 3000 lat, rosną tu najsmaczniejsze kirgiskie arbuzy, melony i czereśnie; na górze Salomona (Sulejmana), która dominuje nad miastem, można się wyleczyć w świętych miejscach i przy pomocy lokalnego szamana z bezpłodności, nerwobóli i ślepoty; przez Osz przechodzą ogromne ilości narkotyków przemycanych z Afganistanu na Zachód i do Rosji. Miasto pojawia się w mediach również z powodu zamieszek na tle etnicznym, które wybuchają co jakiś czas pomiędzy Uzbekami i Kirgizami. Bo tak towarzysz Stalin podzielił tutejszy świat, że po upadku Związku Radzieckiego nijak nie dało się wyprostować zagmatwanych granic i dojść do porozumienia z sąsiadami. Wystarczy spojrzeć na mapę okolicy by wiedzieć, że zasada „dziel i rządź” została tu znakomicie wykorzystana. Możliwym jest też wariant z suto zakrapianą imprezą na Kremlu przy wyznaczaniu granic bo wyglądają one tak jakby pijany człowiek trzymał ołówek przy ich wykreślaniu. W rzeczywistości jadąc na południowy zachód od Oszu w stronę granicy z Tadżykistanem trzeba nieustannie wpatrywać się w znaki by prosty odcinek drogi nie zaprowadził nas do uzbeckiej enklawy, do której wjechać nam nie wolno, bo nie mamy wizy. Prosta droga jest zdradliwa, należy ufać tym wijącym się i zakręcającym w najmniej spodziewanych momentach. Drogi w Związku Radzieckim nie znały granic a po jego upadku musiały zagarnąć kawałki gór i stepów żeby połączyć miasta i wioski tego samego kraju. Tak właśnie wygląda droga z Osz do Batken, która zaprowadziła nas na granicę z Tadżykistanem.
  Pierwsze spotkanie z Tadżykistanem i już wiedziałam, że to miejsce dla ludzi. Sympatyczny pan paszportowy zaprosił mnie do kanciapy, żeby móc zarejestrować nasz wjazd. W kanciapie było tylko jedno biurko i jedno krzesło więc zostałam posadzona na łóżku bez materaca, prosto na wystających sprężynach. Ponieważ system komputerowy jeszcze na tadżyckie posterunki nie dotarł, pan wypełniał pieczołowicie w zeszycie własnoręcznie wykreślone rubryczki. Zeszyty te potem odsyłane są do Duszanbe i wyobrażam sobie, że w jakimś ogromnym gmachu sztab urzędników sprawdza słupek za słupkiem czy wszystko się zgadza. Porównują zeszyty ze wszystkich posterunków granicznych i postów na drodze by móc wychwycić nieprawidłowości. A ponieważ to wszystko zajmuje mnóstwo czasu to nieprawidłowości się dezaktualizują i okazuje się, że w Tadżykistanie wykroczeń nie ma. W tym tajemniczym budynku muszą stać rzędy regałów wypełnionych po sufity zeszytami; tony makulatury, które dają pracę tysiącom ludzi w całym kraju, dzięki czemu spadają wskaźniki bezrobocia.
  A tymczasem przez granicę przebiegło stadko gęsi. Na moją uwagę, że właśnie doszło do nielegalnego przekroczenia granicy, pan paszportowy uśmiechnął się i złoty blask wypełnił kanciapę. Okazało się, że stadko należy do pograniczników - pełniąc służbę daleko od domów musieli zadbać o swój wikt. Na pożegnanie od panów paszportowych dostałam morele - żebym poznała smak tadżyckiego słońca. I te morele uśpiły moją czujność - nie dostałam jeszcze jednej jak zawsze bardzo ważnej karteczki, za której brak musiałam zapłacić przy wyjeździe z Tadżykistanu.
  W kolejnej budce urzędnik poinformował nas, że samochód wjeżdżający z Kirgistanu musi być obowiązkowo poddany dezynfekcji. Ja to rozumiem - widziałam już na granicy turecko - bułgarskiej i albańsko - czarnogórskiej rowki z brudną cieczą, która ma powstrzymać obce bakterie, przed podstępnym przeniknięciem na oponach na drugą stronę. Oczywistym jest, że bakterie mają świadomość istnienia granic. I oczywistym jest, że dezynfekcje kosztują - ja to rozumiem. Tadżycka kosztowała 10 dolarów i kończyła się wystawieniem dokumentu. Na moje pytanie czy idziemy dezynfekować, pan tylko uśmiechnął się i złoty blask zalał kanciapę: „Nie nada”, kwitek wystarczy do powstrzymania bakterii.
  W kolejnej budce kolejny urzędnik poinformował mnie, że musi wystawić mi papierek (do dziś nie wiem za co) ale niewystawienie kosztuje mniej niż wystawienie - kolejne 10 dolarów. Wiadomym jest, że na granicach się płaci - trzeba mieć na paszę dla gęsi i opryski na morele. Ludzkie to takie i ja to rozumiem.
  W ostatniej budce też się płaciło ale była to opłata z pokwitowaniem do pokazania przy opuszczaniu Tadżykistanu - władzy centralnej też się coś należy. Sympatyczni panowie celnicy powiedzieli, że jeśli znajdę sobie męża w Tadżykistanie, nie będę musiała za nic płacić. A znalezienie męża to żaden problem - na samej granicy jest kilku kawalerów i mogę sobie wybrać. Tadżykistan spodobał mi się jeszcze bardziej po tej propozycji - ostatnia budka, ostatnie opłaty w dolarach i stał przed nami otworem. Szykowaliśmy się na wspaniałą przygodę i się nie pomyliliśmy.