Translate

piątek, 14 listopada 2014

Tadżykistan. Część czwarta: Przekraczanie blokady a sprawa ukraińska


 
  Na południowym - zachodzie Kirgistanu drogi z trzech przejść granicznych z Tadżykistanem i Chinami schodzą się w miejscowości Sary Tasz, łączą się w jedną i prowadzą dalej w głąb kraju. Jest to jedna jedyna droga, z której można skorzystać. I tą drogę właśnie zablokowano.  Krewni, znajomi i ziomkowie kirgiskiego polityka Achmatbeka Keldibekowa, którego wsadzono do więzienia za korupcję, rozstawili jurty, zrobili zasieki, usypali hałdy na drodze i domagali się jego uwolnienia. Zanim zamknięto pana Keldibekowa zdążył on zgromadzić spory majątek, z którego można było opłacić wstawiających się za nim ludzi i sprawić by nacisk na władze był większy. Protestujący mieli zapewnione wyżywienie, alkohol a wieczorem wystawiano telebim, na którym oglądano mecze Mistrzostw Świata. Byłby to całkiem przyjemny wiejski festyn, gdyby nie fakt, że odcięto od świata spory kawałek kraju a transport międzynarodowy praktycznie zamarł i protest każdego dnia przynosił straty kirgiskiej gospodarce.
  Wyjeżdżając z Kirgistanu wiedzieliśmy o blokadzie ale założyliśmy, że w ciągu dwóch tygodni, które planowaliśmy spędzić w Tadżykistanie, skończą się pieniądze i blokada zniknie. W Murgabie - ostatnim dużym mieście po stronie tadżyckiej dowiedzieliśmy się, że protest trwa ale turyści mogą liczyć na specjalne względy i blokadę można ominąć. Ruszyliśmy więc na północ z myślą, że będziemy martwić się na miejscu. Nie mieliśmy zresztą innego wyjścia bo innej drogi nie było.
  Trasa z Murgab na granicę kirgisko - tadżycką wiedzie przez prawie odludne tereny. W najwyższym punkcie na przełęczy Ak Baital osiąga wysokość 4655 m. n.p.m. Wzdłuż drogi ciągnie się surrealistyczny płot - tak zwana sistema- wybudowany jeszcze w czasach Związku Radzieckiego dla ochrony przed ewentualnymi nielegalnymi chińskimi emigrantami. Ciężko uwierzyć, by ktoś chciał uciekać do Związku Radzieckiego, do tego na wysokości ponad 3000 metrów ale nie takie absurdy powstawały w Kraju Rad.
  Jechaliśmy więc podziwiając góry i jedyną rzeczą, która wywoływała lekki niepokój był kompletny brak jakichkolwiek pojazdów jadących z naprzeciwka. Wzięty na stopa pasterz jaków, który do swojej wioski miał 40 kilometrów i czekał na okazję pośrodku niczego, powiedział, że jesteśmy pierwszym samochodem, który tego dnia jechał tą drogą. To też oczywiście nastroiło nas pozytywnie.
  Wioska, do której zawieźliśmy pasterza nazywa się Karakul i leży nad jeziorem o tej samej nazwie. Powstało ono w wyniku uderzenia meteorytu i jest jednym z najwyżej położonych na świecie; nie ma w nim praktycznie żadnego życia gdyż wody są zbyt słone. Wszystko wokół -  jezioro, wioska, ciągnący się kilometrami płot i okoliczne góry wyglądają nierzeczywiście. Jadąc tamtędy ma się wrażenie przebywania w innym świecie, na innej planecie. Gdyby nagle z jeziora wyszedł smok albo ufoludki w ogóle bym się nie zdziwiła - pasowałyby idealnie do okolicy. Przejście graniczne po stronie Tadżykistanu - Kyzyl Art - również jest lekko nierealne. Nieodłączne zeszyciki z rubryczkami zapełnia się w barakach stojących na 4200 m.n.p.m. a świat wokół wygląda jak scenografia do filmów science fiction, których akcja rozgrywa się na Marsie.
  Kirgiski posterunek leży już w bardziej przyjaznym dla człowieka miejscu - w niewielkiej dolinie, otoczony zielonymi górami. Tam dowiedzieliśmy się, że blokada trwa w najlepsze ale faktycznie turystów przepuszczają. Zaopatrzeni w krzepiące informacje zatrzymaliśmy się na nocleg w Sary Tasz - mieście gdzie zbiegają się wspomniane drogi z trzech przejść granicznych i mieście, które od ponad 3 tygodni było pozbawione dostaw z głębi kraju. Paliwo do naszego samochodu kupowaliśmy więc od pana, którego znał pan, którego polecił nam pan, którego poznaliśmy na stacji benzynowej, gdzie paliwa nie było. Ostatni pan z tego łańcuszka posiadał bowiem dwa tiry z dużymi pełnymi zbiornikami. To jest piękne w takich krajach jak Kirgistan - niby jest problem (nie ma paliwa) ale jak popyta się, pochodzi, podzwoni, poprosi nawet niekoniecznie zapłaci to problem znika. Wschód jest zdecydowanie bardziej ludzki.
  Kiedy tak przelewaliśmy paliwo z tira do wiadra z wiadra do naszego samochodu pojawiła się pani Asylby i złoty blask odbił się od plandeki tira - uśmiechnięta, przemiła staruszka poprosiła nas by ją podwieźć następnego dnia 40 kilometrów. Nie ma problemu, podwieziemy.
  Rano babcia Asylby, siedząc już wygodnie w naszym samochodzie, zapowiedziała, że jednak jedzie z nami do końca i pomoże nam przejechać blokadę bo ma tam krewnego. Jechaliśmy dłuższą chwilę i już zaczęliśmy wątpić czy blokada jeszcze trwa  ale  na szczęście nie rozczarowaliśmy - blokada była.
  Podzieliliśmy się na kilka grup operacyjnych. Jedna pilnowała samochodu i dezinformowała wroga, druga poszła sprawdzić możliwość objechania jurt naturalnie stworzonym objazdem a trzecia - reprezentacyjna składająca się z babci Asylby, mnie i ładnej jasnowłosej koleżanki poszła pertraktować w jurcie ze sztabem zezwolenie na przejazd. Już na wstępie dowiedziałyśmy się, że Polaków nie puszczają bo Polacy wspierają zachodnią Ukrainę. Ale przepuszczą nas jeśli zadzwonimy do polskiego ministra spraw zagranicznych i poinformujemy go, że jesteśmy zakładnikami. On ma potem skontaktować się z ministerstwem spraw zagranicznych w Kirgistanie a urzędnicy kirgiscy zadzwonić na blokadę i dopiero po umiędzynarodowieniu sprawy Keldibekowa będziemy mogli przejechać. Nie uwierzono w moje zapewnienia, że nie posiadam telefonu do ministra Sikorskiego. A deklaracja, że nie czuję się zakładnikiem sprawiła, że zaproponowano nam darmowe wyżywienie, napoje i obiecano wypuścić po 24 godzinach. Potem zaproponowano, że jeśli się zgodzę wydać za mąż za jednego z działaczy moją jasnowłosą koleżankę, reszta będzie mogła przejechać. Oczywiście zgodziłam się bo koleżanka swoje lata już ma i nie może wybrzydzać z ofertami małżeństwa ale z układu nic nie wyszło bo nagle wybuchło zamieszanie. Okazało się, że gdy my negocjowałyśmy ze sztabem pozostałe grupy operacyjne przedarły się przez niestrzeżone zasieki i przejechały przez blokadę. Ruszyłyśmy więc za naszym samochodem z babcią Asylby na czele, która wiodła nas przez barykady prawie jak Wolność z obrazu Delacroix. Podekscytowani, szczęśliwi i wolni, choć bez męża Kirgiza, ruszyliśmy w stronę Oszu. Była to nasza ostatnia przygoda podczas wyprawy do Tadżykistanu. 3 dni później Keldibekow zwrócił się do swoich popleczników o zaprzestanie protestu i droga po 27 dniach została otwarta.
  Choć blokady już nie ma i tak warto wybrać się do Tadżykistanu. Nigdzie indziej nie spotkałam tak dobrych, przyjaźnie nastawionych ludzi. Nigdzie indziej nie ma takich widoków jak w Pamirze. I nigdzie indziej picie herbaty nie daje tyle frajdy jak w tadżyckich czajchanach. Śpieszcie się jechać do Tadżykistanu bo takie miejsca i ludzie szybko odchodzą.   













sobota, 1 listopada 2014

Jak podrywają Jordańczycy

Przy okazji przeglądania zdjęć z letnio-jesiennych wyjazdów do Jordanii przypomniało mi się, w jaki sposób Jordańczycy próbowali mnie poderwać. Ponieważ to jak najbardziej wiedza potrzebna i interesująca postanowiłam się podzielić.
1. Mało finezyjnie:
- pod tą galabiją jestem nagi; wskoczę na swojego wielbłąda i przybędę gdziekolwiek będziesz
2. Nie do wyobrażenia:
- chciałbym zobaczyć jak pasiesz moje kozy
3. Facepalmowo:
- Mam na imię Lost bo I'm lost in your eyes
- I'm black, you are white - let's make coffee with milk
4.Typowo w Petrze:
- wiesz, mieszkam w jaskini
- jechałaś kiedyś na mule?
- chcesz spędzić noc pod niebem z milionem gwiazd
5. Najbardziej przekonująco:
- chcesz zobaczyć Mekkę? Zostaniesz moją żoną, wpiszę Cię do swojego paszportu, pojedziemy do Mekki a po powrocie się rozwiedziemy.

Ostatnią opcję chwilę rozważałam ponieważ całe moje podróżowanie upływa pod hasłem "Pojechać tam, gdzie nie było Michała". W Mekce na pewno nie był ale obawiałam się, że między Mekką a rozwodem trzeba by było wypełniać obowiązki małżeńskie. Gra jednak nie warta świeczki.