Na południowym - zachodzie Kirgistanu drogi z
trzech przejść granicznych z Tadżykistanem i Chinami schodzą się w miejscowości
Sary Tasz, łączą się w jedną i prowadzą dalej w głąb kraju. Jest to jedna
jedyna droga, z której można skorzystać. I tą drogę właśnie zablokowano. Krewni, znajomi i ziomkowie kirgiskiego
polityka Achmatbeka Keldibekowa, którego wsadzono do więzienia za korupcję,
rozstawili jurty, zrobili zasieki, usypali hałdy na drodze i domagali się jego
uwolnienia. Zanim zamknięto pana Keldibekowa zdążył on zgromadzić spory majątek,
z którego można było opłacić wstawiających się za nim ludzi i sprawić by nacisk
na władze był większy. Protestujący mieli zapewnione wyżywienie, alkohol a
wieczorem wystawiano telebim, na którym oglądano mecze Mistrzostw Świata. Byłby
to całkiem przyjemny wiejski festyn, gdyby nie fakt, że odcięto od świata spory
kawałek kraju a transport międzynarodowy praktycznie zamarł i protest każdego
dnia przynosił straty kirgiskiej gospodarce.
Wyjeżdżając z Kirgistanu wiedzieliśmy o
blokadzie ale założyliśmy, że w ciągu dwóch tygodni, które planowaliśmy spędzić
w Tadżykistanie, skończą się pieniądze i blokada zniknie. W Murgabie - ostatnim
dużym mieście po stronie tadżyckiej dowiedzieliśmy się, że protest trwa ale
turyści mogą liczyć na specjalne względy i blokadę można ominąć. Ruszyliśmy
więc na północ z myślą, że będziemy martwić się na miejscu. Nie mieliśmy
zresztą innego wyjścia bo innej drogi nie było.
Trasa z Murgab na granicę kirgisko - tadżycką
wiedzie przez prawie odludne tereny. W najwyższym punkcie na przełęczy Ak
Baital osiąga wysokość 4655 m. n.p.m. Wzdłuż drogi ciągnie się surrealistyczny płot
- tak zwana sistema- wybudowany jeszcze w czasach Związku Radzieckiego dla
ochrony przed ewentualnymi nielegalnymi chińskimi emigrantami. Ciężko uwierzyć,
by ktoś chciał uciekać do Związku Radzieckiego, do tego na wysokości ponad 3000
metrów ale nie takie absurdy powstawały w Kraju Rad.
Jechaliśmy więc podziwiając góry i jedyną
rzeczą, która wywoływała lekki niepokój był kompletny brak jakichkolwiek
pojazdów jadących z naprzeciwka. Wzięty na stopa pasterz jaków, który do swojej
wioski miał 40 kilometrów i czekał na okazję pośrodku niczego, powiedział, że
jesteśmy pierwszym samochodem, który tego dnia jechał tą drogą. To też
oczywiście nastroiło nas pozytywnie.
Wioska, do której zawieźliśmy pasterza nazywa
się Karakul i leży nad jeziorem o tej samej nazwie. Powstało ono w wyniku
uderzenia meteorytu i jest jednym z najwyżej położonych na świecie; nie ma w
nim praktycznie żadnego życia gdyż wody są zbyt słone. Wszystko wokół - jezioro, wioska, ciągnący się kilometrami
płot i okoliczne góry wyglądają nierzeczywiście. Jadąc tamtędy ma się wrażenie
przebywania w innym świecie, na innej planecie. Gdyby nagle z jeziora wyszedł
smok albo ufoludki w ogóle bym się nie zdziwiła - pasowałyby idealnie do
okolicy. Przejście graniczne po stronie Tadżykistanu - Kyzyl Art - również jest
lekko nierealne. Nieodłączne zeszyciki z rubryczkami zapełnia się w barakach stojących
na 4200 m.n.p.m. a świat wokół wygląda jak scenografia do filmów science
fiction, których akcja rozgrywa się na Marsie.
Kirgiski posterunek leży już w bardziej
przyjaznym dla człowieka miejscu - w niewielkiej dolinie, otoczony zielonymi
górami. Tam dowiedzieliśmy się, że blokada trwa w najlepsze ale faktycznie
turystów przepuszczają. Zaopatrzeni w krzepiące informacje zatrzymaliśmy się na
nocleg w Sary Tasz - mieście gdzie zbiegają się wspomniane drogi z trzech
przejść granicznych i mieście, które od ponad 3 tygodni było pozbawione dostaw
z głębi kraju. Paliwo do naszego samochodu kupowaliśmy więc od pana, którego
znał pan, którego polecił nam pan, którego poznaliśmy na stacji benzynowej,
gdzie paliwa nie było. Ostatni pan z tego łańcuszka posiadał bowiem dwa tiry z
dużymi pełnymi zbiornikami. To jest piękne w takich krajach jak Kirgistan -
niby jest problem (nie ma paliwa) ale jak popyta się, pochodzi, podzwoni,
poprosi nawet niekoniecznie zapłaci to problem znika. Wschód jest zdecydowanie
bardziej ludzki.
Kiedy tak przelewaliśmy paliwo z tira do
wiadra z wiadra do naszego samochodu pojawiła się pani Asylby i złoty blask
odbił się od plandeki tira - uśmiechnięta, przemiła staruszka poprosiła nas by
ją podwieźć następnego dnia 40 kilometrów. Nie ma problemu, podwieziemy.
Rano babcia Asylby, siedząc już wygodnie w
naszym samochodzie, zapowiedziała, że jednak jedzie z nami do końca i pomoże
nam przejechać blokadę bo ma tam krewnego. Jechaliśmy dłuższą chwilę i już
zaczęliśmy wątpić czy blokada jeszcze trwa ale na
szczęście nie rozczarowaliśmy - blokada była.
Podzieliliśmy się na kilka grup operacyjnych.
Jedna pilnowała samochodu i dezinformowała wroga, druga poszła sprawdzić
możliwość objechania jurt naturalnie stworzonym objazdem a trzecia -
reprezentacyjna składająca się z babci Asylby, mnie i ładnej jasnowłosej
koleżanki poszła pertraktować w jurcie ze sztabem zezwolenie na przejazd. Już
na wstępie dowiedziałyśmy się, że Polaków nie puszczają bo Polacy wspierają
zachodnią Ukrainę. Ale przepuszczą nas jeśli zadzwonimy do polskiego ministra
spraw zagranicznych i poinformujemy go, że jesteśmy zakładnikami. On ma potem skontaktować
się z ministerstwem spraw zagranicznych w Kirgistanie a urzędnicy kirgiscy zadzwonić
na blokadę i dopiero po umiędzynarodowieniu sprawy Keldibekowa będziemy mogli
przejechać. Nie uwierzono w moje zapewnienia, że nie posiadam telefonu do
ministra Sikorskiego. A deklaracja, że nie czuję się zakładnikiem sprawiła, że
zaproponowano nam darmowe wyżywienie, napoje i obiecano wypuścić po 24
godzinach. Potem zaproponowano, że jeśli się zgodzę wydać za mąż za jednego z
działaczy moją jasnowłosą koleżankę, reszta będzie mogła przejechać. Oczywiście
zgodziłam się bo koleżanka swoje lata już ma i nie może wybrzydzać z ofertami
małżeństwa ale z układu nic nie wyszło bo nagle wybuchło zamieszanie. Okazało
się, że gdy my negocjowałyśmy ze sztabem pozostałe grupy operacyjne przedarły
się przez niestrzeżone zasieki i przejechały przez blokadę. Ruszyłyśmy więc za
naszym samochodem z babcią Asylby na czele, która wiodła nas przez barykady
prawie jak Wolność z obrazu Delacroix. Podekscytowani, szczęśliwi i wolni, choć
bez męża Kirgiza, ruszyliśmy w stronę Oszu. Była to nasza ostatnia przygoda
podczas wyprawy do Tadżykistanu. 3 dni później Keldibekow zwrócił się do swoich
popleczników o zaprzestanie protestu i droga po 27 dniach została otwarta.
Choć blokady już nie ma i tak warto wybrać
się do Tadżykistanu. Nigdzie indziej nie spotkałam tak dobrych, przyjaźnie
nastawionych ludzi. Nigdzie indziej nie ma takich widoków jak w Pamirze. I
nigdzie indziej picie herbaty nie daje tyle frajdy jak w tadżyckich czajchanach.
Śpieszcie się jechać do Tadżykistanu bo takie miejsca i ludzie szybko odchodzą.
|